K.C. Hiddenstorm

Łabędzi Śpiew

Lyssa

Lyssa

Lyssa

Rok wydania: 2020

W świecie, w którym wirus wścieklizny przenosi się jak grypa, nie możesz czuć się bezpieczny.

W jednym z ocalałych ośrodków badawczych doktor Cameron Beckett wraz ze swoim zespołem stara się znaleźć lek na lyssę i powstrzymać pandemię. Sytuacja komplikuje się w chwili, gdy jeden z lekarzy zostaje zarażony. W przypływie szału mężczyzna zabija kilku współpracowników, po czym sam ginie. Beckett orientuje się, że zainfekowany jest kolejny lekarz. Nie wie jednak, że to najmniejszy z jej problemów...

Zmień font
Zmień margines

Śmierć miała zapach lata. Pachniała nagrzaną słońcem ziemią, nieskoszoną trawą, ciepłym wiatrem, obietnicą beztroski. To była prawdziwa ironia. Drugą było to, że prawdopodobnie ginęliśmy z własnej ręki.

W tym, co się stało, część ludzi doszukiwała się spisku, część Bożego gniewu, jeszcze inni uważali to za katastrofalny w skutkach wypadek czy interwencję obcej cywilizacji. Nie było jednak właściwej odpowiedzi, bo samo pytanie nie zostało poprawnie sformułowane. Pewne natomiast było to, że nawet w obliczu tragedii nie potrafiliśmy się zjednoczyć.

Czy zasłużyliśmy na to, co się stało? Tak. W pewnym sensie. A mimo to nie umieliśmy okazać pokory, nie byliśmy w stanie zrezygnować z wyrzynania się nawzajem – pasożyty bezwzględne, całkowicie zależne od gospodarza, którego prędzej czy później zabiją.

To samo robiła z nami lyssa.

1

Słońce wpadało przez okna i kładło się na podłodze świetlicy prostokątami światła. Doktor Cameron Beckett trzymała zgiętą w łokciu rękę na blacie turystycznego stolika, podpierała głowę na dłoni i bez większego entuzjazmu spoglądała w ekran telewizora; drugą bawiła się pilotem i w końcu strąciła go na kolana. Prezenterka, zgrabna blondynka, ubrana w wymięty granatowy żakiet, stała na głównej ulicy jednego z wielu wymarłych miast, przypuszczalnie Madrytu. Odgarnęła opadający na czoło kosmyk włosów i relacjonowała to, co każdy i tak już wiedział. Było źle, a będzie jeszcze gorzej. Chyba że naukowcy coś wymyślą. Na przykład tacy jak Beckett i jej zespół.

Mija szósty miesiąc bezowocnej walki z lyssą . – Oczy prezenterki były nienaturalnie lśniące, rozbiegane, jak gdyby skupienie uwagi na jednym punkcie przychodziło jej z trudem. – Szacuje się, że zarażonych jest w tej chwili trzy i pół miliarda ludzi, inne źródła podają, że może to być nawet pięć miliardów. Oficjalna liczba ofiar sięga miliarda. Wyzdrowienia stanowią piętnaście do dwudziestu procent wszystkich zakażeń. Trudno jednak o wiarygodne dane . – Umilkła, wymownie spoglądając w obiektyw. – Zważywszy na obecną sytuację… Nie bałabym się tu użyć słowa „chaos” .

Dłonie Beckett mimowolnie zacisnęły się w pięści. Ludzie umierali, panikowali, skakali sobie do gardeł, gospodarka padła na pysk, cywilizacja chwiała się w posadach, a lyssa wciąż pozostawała nierozwiązywalną łamigłówką, fascynującą i przerażającą jednocześnie. Nie przypominała niczego, z czym Cameron miała do czynienia do tej pory, z czym ktokolwiek miał. I wyglądało to gorzej, niż mówili w wiadomościach. Nie chodziło o dane, te już dawno przestały mieć znaczenie. Ogrom zniszczenia można było pojąć dopiero, kiedy spojrzało się przez mikroskop. Mówienie o ozdrowieniach dobrze działało na opinię publiczną, jednak gdy przebadało się ich mózgi, u większości można było zaobserwować nieodwracalne zmiany, tak że realny procent wyzdrowień wahał się od pięciu do siedmiu procent. A pozostali? No cóż. Żądza życia to jedno, ale w takim wypadku należałoby zdefiniować, czym właściwie było życie. Bo z pewnością nie tym, co pozostawiała po sobie lyssa.

Zerknęła na wyglądającego przez okno Spade’a – wysokiego, barczystego mężczyznę w mundurze. Stał z metalowym kubkiem kawy w dłoni, obserwując coś, co widział tylko on. Przeszłość? Prawdopodobnie tak, bo wszystko wskazywało na to, że przyszłości nie mieli. Do pasa miał przypiętą kaburę z pistoletem i Beckett nie pierwszy raz zastanowiła się, co by było, gdyby to któryś z ochraniających obiekt żołnierzy zapadł na ostrą odmianę lyssy. Pewnie przemawiało przez nią zmęczenie, ale jakąś częścią siebie uznała, że tak mogłoby być nawet… lepiej.

Za moimi plecami znajduje się porażający widok… – mówiła prezenterka, a Cameron nabrała graniczącego z pewnością przekonania, że kobieta jest zarażona. To przez te błyszczące oczy. Jeśli będzie miała szczęście, przeżyje, jeśli nie, umrze na niewydolność oddechową. Może obejdzie się bez szału i morderstw. Może. – …wyludnione ulice do niedawna tętniącej życiem stolicy Hiszpanii. To robi wrażenie, musicie państwo przyznać. Czuje się respekt, zwłaszcza do natury. Proszę spojrzeć, jak wdziera się i odbiera to, co niegdyś należało do niej . – Tu kamerzysta zrobił najazd na umykającego w górę ulicy jelenia; jego zad mignął za przekrzywioną markizą ciastkarni, po czym zniknął z kadru. – Coraz częściej obserwuje się zwierzęta przechadzające się ulicami – ulicami, które do niedawna należały do ludzi. Niebywałe, ale na przykład niedźwiedzie brunatne, których populacja na tym obszarze wynosiła do niedawna około stu osobników, widywane są coraz liczniej. Konkluzja jest prosta, choć w pewnym sensie smutna. Wolna od ingerencji człowieka natura się odradza .

- Wolna od ingerencji człowieka natura się odradza – mruknęła Beckett w zadumie i opuściła wzrok na kolana, na leżącego na nich pilota od telewizora. Niedługo stanie się artefaktem, jak wszystko stworzone ludzką ręką. Przysypią go piaski, tak jak teraz przysypywały Las Vegas. Tak natura odbierała to, co należało do niej. Bezlitośnie, sprawiedliwie.

Drzwi świetlicy otworzyły się z rozmachem i Cameron wiedziała, że to Stanley; zawsze otwierał drzwi z przesadną siłą, jak gdyby miał bioniczne ramię i wciąż uczył się go używać, bo kalibracja mocy jakoś go przerastała.

- Przełączysz na kanał sto dwudziesty pierwszy? – odezwał się, podchodząc do metalowego biurka, na którym stał telewizor. – Będzie dokument o kosmitach.

Beckett powoli uniosła głowę i spojrzała na niego.

- Dokument? O kosmitach? – Jej brwi powędrowały wyżej na czoło. – Naprawdę, Tony?

Stojący w kącie pomieszczenia Spade przerwał kontemplację spacerniaka za oknem i przyjrzał się im z oszczędnym zaciekawieniem. W kącikach jego ust zagrało coś, co mogło być uśmiechem.

Stanley przewrócił oczami. Następnie skrzyżował ręce na piersi, przyjmując tym samym obronną postawę. Dla tego faceta istniały tylko dwie rzeczy: badania i kosmici. Czasem Beckett odnosiła wrażenie, że to drugie jest nawet ważniejsze.

- Wiesz, o co mi chodzi.

- Nie możesz poczekać z tymi kosmitami? – Podniosła pilota z kolan i ścisnęła go w dłoni. – Oglądam wiadomości.

Stanley prychnął.

- Proszę cię. Na każdym kanale, o każdej porze jest to samo. Nie masz jeszcze dosyć? Ześwirujesz od tego, Cam.

Beckett spojrzała na niego zmrużonymi w szparki oczami. Stanley powtórzył ten ruch, jak gdyby to był jakiś rodzaj pojedynku.

- Wszyscy ześwirujemy prędzej czy później – zauważyła obojętnie. Tak naprawdę nie zależało jej na oglądaniu wiadomości ani w ogóle niczego. Przekomarzała się ze Stanley’em chyba tylko po to, żeby zająć myśli czymś prozaicznym, udającym dawne życie. Izolacja wzmaga paranoję. A oni byli tu tak długo, że za chwilę stanie się to zagrożeniem równie wielkim co lyssa. – Co za różnica?

- Taka, że chcę obejrzeć program. Posłuchamy o tym, że Mahabharata to zapis faktycznej historii sprzed wieków albo coś. – Tony puścił oko i wyciągnął rękę po pilota. – Będzie fajnie.

Beckett przyjrzała mu się z czymś w rodzaju ponurego zdumienia. Dłoń z pilotem schowała pod pachę.

- Nie sądzę.

Ernest Park, do tej pory pogrążony w rozmowie z technikiem, z piskiem odsunął krzesło, wstał i podszedł do nich. Żadne nie zwróciło na niego uwagi. Dopiero jego niski, lekko kpiący głos oderwał Beckett i Stanley’a od walki na spojrzenia.

- Słyszało któreś z was o takim wynalazku jak internet? – zapytał, opierając dłonie o blat turystycznego stolika, przy którym siedziała Beckett. – A smartfon? Nie? Nikomu nie dzwoni pod kopułą?

- Masz jakiś problem? – warknął Stanley. Przejechał ręką po włosach w uroczym w swej bezradności geście; zakłopotany profesor, któremu przyszło się mierzyć z uciążliwym uczniem.

Park wyprostował się i obciął go wzrokiem. Był od Tony’ego wyższy niemal o głowę i znacznie masywniejszy. Nie przepadał za nim, zresztą z wzajemnością, i Beckett wolałaby nie dopuścić do scenariusza, w którym tych dwóch rzuca się na siebie z pięściami. To ekipa z Melbourne słynęła z takich akcji, nie oni, nie tutaj.

Z boku dobiegł trzask odstawianego na parapet blaszanego kubka. Porucznik Spade, zawsze gotowy interweniować, najwyraźniej wyczuł zagrożenie. Beckett była wdzięczna, że go tu mieli.

- Może mam – odparł Park. – Nie może któreś obejrzeć tego szajsu na komórce? Na przykład ty, Stanley? Nie słyszałeś o Netflixie? Ufoludki możesz oglądać na ekranie z mniejszą przekątną, przynajmniej nie zauważysz, że zdjęcia latających spodków są sfabrykowane.

Stanley wyprężył swoje szczupłe ciało, jak gdyby dzięki temu mógł się stać optycznie większy. Wyglądał trochę niczym stroszący futro kocur. Nawet jego siwiejące włosy jakby się uniosły.

- Każdy biolog molekularny jest takim dupkiem czy tylko ty, Park? – Palcem dźgnął pierś mężczyzny.

Park odtrącił jego rękę.

- Daruj sobie. I trzymaj łapy z daleka.

- Z chęcią. – Tony ostentacyjnie wytarł dłoń o koszulę. – Jeśli przestaniesz na mnie najeżdżać. Twoja ignorancja boli, wiesz?

- Moja ignorancja? – Park zagrał urazę.

Z korytarza dobiegały ostre, podniesione głosy. Kłopoty, pomyślała Beckett. Kątem oka zobaczyła, jak Spade odpina kaburę. On także podzielał ten pogląd.

- …robisz? Oszalałeś?! – Usłyszeli.

- Zaufaj… tak będzie… lepiej…

- Chryste, co się tam dzieje?! – Park ruszył w stronę drzwi, zanim ktokolwiek zdołał go zatrzymać.

W momencie, w którym sięgał klamki, rozległ się huk, zaraz po nim przeraźliwy wrzask, a na końcu drzwi wyleciały z zawiasów, by ułamek sekundy później powalić Ernesta na ziemię.

Beckett zaczęła podnosić się z krzesła, ale Spade położył jej dłoń na ramieniu.

- Zostań.

Uniosła wzrok, spoglądając w jego błękitne oczy. Były czujne, skupione, stanowcze.

- Co się…? – zaczęła, ale terkot wystrzału porwał jej dalsze słowa.

Wióry z poszatkowanych drzwi wzleciały w powietrze, mieszając się z fragmentami tkanki oraz krwią. Strzelec miał karabin nastawiony na ogień ciągły i dosłownie przeciął Parka na pół. Nie wiedział tylko, że przy takim rodzaju ognia lufę zaczyna znosić; kilkanaście ostatnich pocisków wbiło się wysoko w ściany, odłupując z nich tynk. W powietrzu rozszedł się ostry zapach prochu, mieszając się z metaliczną wonią krwi.

Beckett poderwała się z krzesła i odskoczyła w tył; wywrócony jej nogą turystyczny stolik runął na podłogę. Szarpnęła przód koszulki, zasłaniając nią nos i usta. Następnie trąciła Spade’a w bok i pokazała, żeby zrobił to samo. Kiwnął głową i bez słowa podciągnął materiał, przesłaniając dolną połowę twarzy. On również zaczynał się domyślać, co się stało. Nieprawdopodobne, ale nie niemożliwe.

- Gary? – zapytał technik, wychylając się w stronę korytarza z uniesionymi rękami.

I zaraz runął na ziemię z dziurą po kuli zionącą między oczami.

Spade pociągnął Beckett w tył, zasłaniając własnym ciałem. Chwycił blat biurka, po czym pchnął je na podłogę, tworząc coś w rodzaju prowizorycznej tarczy. Telewizor runął w ślad za biurkiem, strzelając snopami iskier. Ostre odłamki szkła zasypały podłogę. Spade pistoletem celował w półmrok korytarza, jednak nie było tam widać strzelca, tylko trzepoczącego w drgawkach żołnierza.

- Ktokolwiek tam jest… – zaczęła Beckett.

- Jest zarażony – dokończył za nią Spade. Jego krótkofalówka wydała z siebie serię trzasków. Odpiął ją od paska i przyłożył do przesłoniętych koszulką ust. – W świetlicy – rzucił. – Kod czerwony.

Parę nieśmiałych kul rozpruło powietrze, następnie do pomieszczenia wszedł do niedawna jeden z najlepszych na świecie immunologów, Gary Wilson. Na jego widok Tony wydał z siebie zduszone ough. Przytulił się do ściany, jak gdyby chciał się z nią zlać.

- Przynoszę dobrą nowinę – zaczął Wilson. Z ust kapały mu płaty spienionej śliny. – Jam jest zbawieniem, jam prawdą, jam zwycięstwem.

- To ten z astmą – wtrącił Spade.

Beckett nieznacznie skinęła głową. Patrzyła na Wilsona, nie czując strachu, patrzyła bowiem oczami badacza. Tak często i na tak długo potrafiła przełączać się na ten tryb, że miała wrażenie, iż jej emocje w jakiś sposób uległy wypaczeniu.

- Niemożliwe… – wyszeptała. – Lyssa nie ma tak gwałtownego przebiegu, a on jeszcze rano wyglądał zupełnie normalnie.

Spade spojrzał na nią przelotnie. Widoczna ponad koszulką górna połowa twarzy zauważalnie zbladła, tak że włosy wydawały się teraz niemal kruczoczarne.

- Długo jeszcze?! – syknął do krótkofalówki.

Z przerywanej trzaskami odpowiedzi Beckett wyłowiła słowa: „kłopoty”, „zamieszanie” oraz „zamek”. Nie napawało to optymizmem.

- Zastrzelisz go, prawda? – zapytała.

- Prawdopodobnie nie będę miał wyboru – przyznał.

- Nie strzelaj w głowę. Chcę przebadać jego mózg.

- Rozkaz, pani doktor.

- Nie kryjcie się w cieniu, grzesznicy! – zagrzmiał Wilson i puścił w powietrze kilka pojedynczych strzałów. Chyba się zorientował, że strzelanie długimi seriami nie jest najlepszym rozwiązaniem. – Dajcie się uleczyć!

- Rzuć broń, doktorze! – zagrzmiał Spade. Klęcząca obok Beckett się wzdrygnęła.

Odpowiedzią Gary’ego Wilsona był szyderczy śmiech. Wymierzył karabin w przewrócone biurko i nacisnął spust. Kula wyrwała dziurę w podłodze nieopodal stopy Spade’a.

- A tak ładnie prosiłem. – Spade poderwał się na nogi i strzelił mu w rękę.

Wilson zawył, wypuścił karabin i zatoczył się do tyłu. Jego nadgarstek wygiął się pod nienaturalnym kątem.

- Myślicie, że mnie powstrzymacie? – spytał. Nie wyglądał na szczególnie przejętego. Uśmiechał się jak hiena, bryzgając dookoła krwią oraz kapiącą z ust śliną. Pochylił się i wyciągnął zdrową rękę w kierunku karabinu, ale Spade strzelił znowu, tym razem trafiając w kolano.

Beckett oczekiwała, że Gary upadnie, ale on tylko się potknął. Przyklęknął, podpierając się nieprzestrzeloną dłonią, po czym wstał. Niebywałe. Chyba że to lyssa…

Cameron podniosła się, nie spuszczając wzroku z Wilsona.

- Nie pozwól mu się zbliżyć – szepnęła do Spade’a.

- Sugerujesz, że jeszcze nas nie zaraził? – zapytał.

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Postać ostra nie przenosi się w ten sposób – powiedziała z przekonaniem, którego jednak jej brakowało. Ponieważ to, co działo się Wilsonem, nie było postacią ostrą lyssy, tylko czymś… całkowicie nowym.

- To po co trzymam koszulkę na twarzy? – zastanowił się.

- Ostrożność nie zaszkodzi.

Wilson podjął kolejny wysiłek, by chwycić karabin i Spade przestrzelił mu drugie kolano. Mężczyzna runął na podłogę, a Beckett nabrała podejrzeń, czy Spade nie jest aby skrytym sadystą, który zamierza sprawdzić, ile kul można wpakować w człowieka, zanim się go wykończy.

- Staram się go unieszkodliwić – powiedział, jakby odczytał jej myśli. – Chyba że wolisz, żebym go zastrzelił?

- Nie – zaoponowała Beckett.

Wilson wił się na podłodze, zanosząc się śmiechem.

- Wciąż nie łapiecie, prawda?

- Zechcesz nas oświecić, doktorze? – zapytał Spade uprzejmie. Rękę z pistoletem trzymał nieruchomo, celując w pierś Gary’ego.

Kredowobiały Tony Stanley wpatrywał się w niego z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia. Chyba dostał coś nawet lepszego niż program o kosmitach.

- To my jesteśmy wirusem – wysyczał Wilson, patrząc Beckett prosto w oczy. – My, ludzie.

- Jeden gość w Martixie mówił całkiem podobnie – palnął Spade.

Beckett zerknęła na niego z ukosa.

- Wątpię, czy pustoszący jego mózg zmutowany rabdowirus oglądał Matrixa.

Spade wzruszył ramionami.

- Nigdy nie wiesz.

- Równowaga istnieje od zarania czasu – kontynuował Wilson, starając się dopełznąć do karabinu. – Śmierć jednych to życie drugich. A ludzie zabijali tak długo… zaburzali świętą równowagę… teraz przyszła pora, by sami padli na kolana. Grzesznicy skonają, powiadam wam, ocaleją ci, którzy wpuszczą do serca prawdę. Tako Pan oczyszcza Ziemię z zarazy!

- On zawsze był taki uduchowiony? – szepnął Spade.

Beckett zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie, jest z Nowego Jorku.

Stanley zaczął powoli okrążać Gary’ego Wilsona, mimo że Spade i Cameron dawali mu znaki oczami, by tego nie robił.

Niewiarygodnym wysiłkiem woli, a może dlatego, że zdegenerowany lyssą układ nerwowy nie reagował na ból, Wilson zdołał stanąć na nogi i wtedy… jego głowa eksplodowała w chmurze krwi. To by było na tyle, jeśli idzie o zbadanie mózgu. Ciało z impetem gruchnęło o podłogę. Z kieszeni spodni wysunął się inhalator.

Beckett krzyknęła, bardziej na niespodziewany huk niż z powodu faktycznego przerażenia, instynktownie osłaniając głowę ramionami. Patrzyła, jak do świetlicy wbiega sześciu żołnierzy, wszyscy w maskach przeciwgazowych. A później zobaczyła coś, co zdjęło ją nieopisaną grozą.

- Ostrożnie! – zawołała.

Żołnierze również to zobaczyli. Zamarli, najwyraźniej zastanawiając się, czy maski, które mają na twarzach, zapewniają im wystarczającą ochronę. Stanley jednak niczego nie pojmował, wielka szkoda. Ruszył w stronę Beckett, zapewne chcąc znaleźć się możliwie najdalej od trupa.

- Nie podchodź! – Wyciągnęła przed siebie wyprostowane ramię.

Stanley musiał dostrzec strach w jej oczach, zanim jeszcze zdał sobie sprawę, co ścieka mu po twarzy. Przystanął, przesunął dłonią po policzku i spojrzał na czerwone od krwi palce. Jego oczy rosły i rosły… aż nagle wstrząsnął nim histeryczny śmiech.

- No coś ty, Cameron – zaczął, idąc ku niej. – Chyba nie myślisz, że…

- Nie podchodź! – powtórzyła. – Stój!

Jednak Stanley się nie zatrzymał. Żołnierze za nim niemrawo rozglądali się po świetlicy, starając się dociec, jakiego rodzaju tragedia się tu rozegrała. Spojrzeli na ciało Wilsona i chyba do nich dotarło, że trochę się pośpieszyli z odstrzeleniem mu głowy.

- Słyszałeś damę. – Słowa Spade’a nałożyły się na trzask bezpiecznika jego pistoletu. – Nie ruszaj się.

Stanley pokręcił głową, nie przestając chichotać.

- Nie jestem chory – zapewnił, zatrzymując się w odległości kilku metrów od Spade’a i Beckett. – To nonsens!

Wcale nie i ty dobrze o tym wiesz, pomyślała Cameron.

- Nie utrudniaj tego – powiedziała. – Znasz procedury.

Kilku żołnierzy zrobiło ruch, jak gdyby chciało Stanley’a pojmać, ale Spade pokręcił głową. Jeszcze nie, mówił ten gest. A może wolał zająć się tym sam? Miał w sobie coś z kowboja, Beckett dostrzegła to już dawno.

- Nie jestem chory – powtórzył Stanley z uporem.

- Tony, masz kawałek mózgu na skroni – zauważyła, czując, jak żołądek podjeżdża jej do gardła.

Stanley energicznie strząsnął z siebie fragment poszarzałej tkanki. Zastanowił się przez chwilę i nagle jego twarz rozpalił jakiś pomysł.

- Daj mi koktajl z antygenów, surowicy, RMV2, amantadyny i interferonu – zażądał. – Cholera, daj mi nawet lamivil i azydotymidynę.

Becket powoli pokręciła głową.

- To nic nie da.

- To podwój dawkę!

- Nerki ci padną.

- Pierdolić moje nerki! Nie dam się zamknąć w klatce, nie jestem zwierzęciem! – Stanley zrobił ruch, jakby chciał rzucić się w stronę drzwi, ale Spade zacmokał z dezaprobatą.

- Jeśli spróbujesz wyjść, to cię zastrzelę – powiedział beznamiętnie. – Wiesz, że mogę. Oni zresztą też. – Kiwnął brodą w kierunku stojących w tyle żołnierzy.

Tony przemyślał sprawę.

- W porządku. – Powoli uniósł ręce. – W porządku.

- Zaufaj mi. – Beckett zrobiła ostrożny krok do przodu. – Nie dam ci umrzeć.

Stanley posłał jej zmęczone spojrzenie. Jego usta wykrzywił gorzki uśmiech.

- Wiem, że w to wierzysz, Cam.

Spade skinął głową na żołnierzy.

- Zabierzcie go do izolatki.

Beckett patrzyła, jak dwóch żołnierzy wyprowadza Stanley’a ze świetlicy. Pozostali uprzątali z podłogi ciała, ze szczególną ostrożnością traktując niemal pozbawionego głowy Wilsona.

- Perkins! – zawołał Spade za ostatnim żołnierzem. – Czemu tak długo wam zeszło?

Twarz pod maską przybrała zakłopotany wyraz.

- Nie mogliśmy wejść, poruczniku. Ktoś tak spiął zamek biometryczny, że gdybyśmy chcieli przeciąć obwód, padłoby całe zasilanie, łącznie z tym w ogrodzeniu. Musieliśmy improwizować.

- A reszta? – naciskał Spade.

- Zamieszki z tubylcami – odparł Perkins.

W oczach Spade’a błysnęło coś zimnego.

- To wciąż Amerykanie – zauważył.

Perkins z rezygnacją wzruszył ramionami.

- Jak pan chce, poruczniku. – Odwrócił się na pięcie i wyszedł za resztą.

Becket wbiła wzrok w jego oddalające się plecy. Pomyślała o czymś, co czytała dawno temu, jeszcze w szkole. A słowa, pokonując barierę czasu, wychynęły na powierzchnię jej umysłu.

- I Ciemność, i Ruina, i Śmierć Szkarłatna rozpostarły wszędy swą władzę nieograniczoną – wyrecytowała.

Spade zmarszczył brwi.

- Co proszę?

- To cytat z Maski Czerwonego Moru Edgara Allana Poego – wyjaśniła.

Pokiwał głową.

- Poego, w porządku.

- Powinieneś przeczytać. Wygląda na to, że facet w dziewiętnastym wieku wywróżył nasz koniec.

Spade nie odpowiedział.

Informacja o ciasteczkach

W celu optymalizacji treści oraz zapewnienia bezpieczeństwa, strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień przeglądarki będą one zapisane w pamięci urządzenia.