K.C. Hiddenstorm

Łabędzi Śpiew

Krwawy księżyc

Zmień font
Zmień margines

38.

W swojej skromnej, nieco przypominającej tę z teledysku Ultraviolence sukni i wianku na głowie dostojnym krokiem idzie usypaną płatkami kwiatów ścieżką. W osłoniętych siatkowymi rękawiczkami dłoniach dzierży bukiet białych róż. Biały jest również atłas, którym udekorowany jest ołtarz. Ogląda się za siebie raz, aby sprawdzić, czy Henry zajął już swoje miejsce pośród gości, lecz oczywiście go nie dostrzega.

Gdy od ołtarza dzieli ją nie więcej niż dziewięć stóp, w miejsce marszu weselnego rozlegają się pierwsze wersy Bohemian Rhapsody Queen: Czy to prawdziwe życie, czy tylko fantazja?; ta zmiana w repertuarze dziwi ją i nie dziwi zarazem. Uśmiecha się pod nosem słodko-gorzkim uśmiechem, myśląc, że jej bratu bardzo by się to spodobało… gdyby tylko tu był.

Pocą się jej dłonie, toteż zaciska je mocniej na trzymanym przed sobą bukiecie, nie chcąc go upuścić. Łapie się na tym, iż wpatruje się w plecy zwróconego w stronę ołtarza Thomasa z przesadnym wręcz przejęciem, jak gdyby był on jej jedynym pomostem z rzeczywistością, cienką nicią, do której przywiązane są jej zdrowe zmysły, jej serce. Wie, że zaraz zerknie on przez ramię, posyłając jej ukradkowy uśmiech. Kocham cię do szaleństwa – powiedzą jego błękitne oczy.

Otwórz oczy, spójrz w niebo – zachęca Freddie, podczas gdy Victoria robi kolejny krok i…

…wpada do króliczej nory.

Może nie jest to najtrafniejszy opis tego, co się z nią dzieje, lecz właśnie to skojarzenie pierwsze przychodzi jej na myśl. Znika odziany w czarny smoking Thomas, znika ołtarz, znika usypana płatkami kwiatów ścieżka.

Zostaje tylko muzyka.

Victoria spada poprzez niebyt, poprzez obsydianową pustkę, słuchając zapewnień zmarłego lidera Queen: Skądkolwiek wieje wiatr, nie robi mi to większej różnicy, i czuje, jak ogarnia ją przedziwna lekkość – cudowna i straszliwa zarazem.

Wreszcie materializuje się w jakimś nieznanym miejscu z głośnym ŁUUUP!. Czerń rozstępuje się parę sekund później i Victoria widzi, że znalazła się w opuszczonym teatrze. Zerka w lewo, zerka w prawo – za towarzystwo ma tylko niknące w półmroku rzędy wyliniałych foteli. Chce poruszyć rękoma i nie może. Spogląda w dół i rozumie, co jest tego przyczyną: na wysokości nadgarstków krępują ją dwie jedwabne chusty – oliwkowa i szara – które

(należały do jej matki)

wydają się jej dziwnie znajome. Przytwierdzają jej przedramiona do drewnianych podłokietników fotela obscenicznie ciasno, zadając ból, lecz mimo to większą grozę budzi w niej coś innego – sukienka, jaką ma na sobie. Sięgająca za kolano jasnoniebieska sukienka z bufiastymi rękawami i narzucony na nią biały fartuszek. Dobry Boże, to sukienka Alicji, sukienka Alicji w Krainie Czarów! Nie musi dotykać włosów, żeby wiedzieć, że ma w nie wplecioną czarną opaskę, tak jak nie musi patrzeć w dół, aby zobaczyć swoje łydki obleczone białymi rajstopami i stopy skryte w czarnych trzewikach. Jezu, Jezu, o Jezu.

Zostałam pieprzoną Alicją!

Mamo, właśnie zabiłem człowieka. Przystawiłem broń do jego głowy. Pociągnąłem za spust i teraz on jest martwy – wyznaje Freddie, a zapleśniała kurtyna rozsuwa się, jak gdyby powołana do życia jego głosem. Oczom Victorii ukazuje się scena tak przerażająca, że ma ochotę zacząć wrzeszczeć. Widzi samą siebie w unurzanej we krwi ślubnej sukni, którą właśnie teraz powinna mieć na sobie zamiast tej przeklętej sukienki Alicji, stojącą ponad stołem z perwersyjnym wyrazem zadowolenia na twarzy; krwawe rozbryzgi znaczą jej jasną skórę niby groteskowe piegi. W prawym ręku ściska pistolet – to Glock 17, ten sam, który spoczywa w szufladzie w jej kuchni w prawdziwym życiu – lufa wciąż dymi, dowodząc, iż strzelano z niego zaledwie przed sekundą. Nieco na prawo, w centralnym punkcie sceny, leży martwy

(Tom, Tom, Tom)

pan młody, przewieszając się przez zniszczony weselny tort jak marionetka, której przedwcześnie odcięto sznurki. Z wysokości swojego siedzenia obserwująca ten ponury spektakl Victoria nie ma prawa znać jego tożsamości, a jednak ją zna; smoking, jego czarny smoking mówi sam za siebie. Nie ma również prawa wiedzieć, iż oddano do niego trzy strzały – dwa w pierś i jeden w głowę – ale i tak to wie.

Dekoracje – kamienne bloki tworzące ściany starego zamczyska, płonące pochodnie, topornie ciosane krzesła – przywodzą na myśl inscenizację któregoś z dzieł Szekspira, może Hamleta. Dodatkowo wszyscy goście, z wyjątkiem młodej pary, mają na sobie stroje właściwe jednej z dawno minionych epok. A mimo to trzymany przez stojącą na scenie Victorię Glock pasuje do tego przedstawienia… choć zarazem nie pasuje ani trochę. Jest paradoksem – zegarkiem na przegubie statysty w filmie o rzymianach, będąc jednocześnie jego koronnym punktem – jest ostateczną prawdą.

Mamo, och, nie chciałem doprowadzić cię do płaczu. Jeśli nie wrócę jutro o tej porze, trzymaj się, trzymaj się – śpiewa Freddie, a razem z nim śpiewa stojąca na scenie Victoria. Równocześnie z zakończeniem tej linijki nadworni strażnicy pojawiają się – na oko, tak kompletnie znikąd – i wywlekają ją, niemal łamiąc jej wykręcone do tyłu ramiona. Upuszczony pistolet upada z niestosownie śmiesznym gruchnięciem, a ta druga, ta przypatrująca się wszystkiemu z perspektywy widza Victoria – a raczej jej składająca się na czysty pisarski dar cząstka – pieje z zachwytu; właśnie ogląda fabularyzowany teledysk do świetnego kawałka i niech tak skona, jeśli tego nie wykorzysta. W nowej powieści. Opisze to w nowej powieści.

Jesteś pewna, że będzie jeszcze jakaś?

Przytwierdzona do swojego fotela Victoria nie zdąża odpowiedzieć. Coś wysysa z niej cały tlen i ma wrażenie, iż na kilka dramatycznych sekund jej płuca stają się płaskie jak arkusz papieru. Czuje lekkie szarpnięcie i nagle teatr znika. Znika krew, znika tkwiący na torcie trup. Znika cały świat.

Tylko muzyka pozostaje.

Za późno, mój czas nadszedł – złowróżbnie obwieszcza Mercury, a wszechobecna czerń rozstępuje się wzorem porannej mgły i Page odzyskuje zdolność widzenia. Rozgląda się dookoła wielkimi jak spodki oczyma, orientując się, iż drugi akt tego koszmaru przeniósł ją do zapomnianego przez ludzi i Boga kina samochodowego.

Oswald go nie zabił.

Wciąż w tej absurdalnej sukience Alicji siedzi w różowym Cadillacu tak blisko ekranu, jak to tylko możliwe, i nie wysiądzie z niego, choćby bardzo chciała; tym razem to nie jedwabne chusty, a dwie pary policyjnych kajdanek przytwierdzają ją do kierownicy, uniemożliwiając ucieczkę. Nie ma po co krzyczeć, ani wzywać pomocy; prócz niej nie ma tu żywej duszy.

Nie zabił go!

Jakaś jej część już wie, co zaraz zobaczy, wie, jaki film jest hitem dzisiejszego wieczoru w Czarownym Kinie Pośrodku Niczego. Victoria wcale nie chce potwierdzać tych przypuszczeń, lecz niechętnie, zupełnie wbrew sobie – poddany działaniu serum prawdy gangster, chemią zmuszony do sypania swych kumpli – spogląda na wielki ekran. Witamy w Dallas – ciśnie się jej na usta. Widzi, jak powiększony do monstrualnych rozmiarów Lincoln Continental w głębokim odcieniu granatu leniwie sunie Ross Avenue, by zaraz spotkać się z przeznaczeniem. Nieświadomi wiszącej w powietrzu tragedii ludzie machają do prezydenckiej pary, śmiejąc się radośnie. Pogodny, słoneczny dzień dodatkowo potęguje rozdźwięk między panującą wokoło sielanką, a tym, co się zaraz stanie. Jackie, ubrana w swój nieśmiertelny różowy kostium Chanel, gładzi

(Toma, Toma, Toma)

męża po policzku, co ten kwituje uśmiechem. Z dławiącym przestrachem Victoria spostrzega, iż „Jackie” ma ciemnorude włosy, a prezydentem wcale nie jest Kennedy. To my – myśli, przełykając nieistniejącą ślinę – to znowu my, Tom i ja.

Mamo, och, nie chcę umierać. Czasami wolałbym się nigdy nie urodzić – wyznaje lider Queen w chwili, gdy „Jackie” podnosi się z siedzenia, celując do męża z pistoletu. Obserwująca to z wnętrza Cadillaca Victoria nie jest ani trochę zdziwiona, iż pistoletem tym jest Glock 17. Ilość i rozmieszczenie strzałów również nie stanowią dla niej zaskoczenia. Trzy kule: dwie wpakowane w pierś, jedna w głowę. No tak, no oczywiście.

Kennedy’ego, który jest Tomem, odrzuca na drzwi Lincolna; jest martwy, zanim jeszcze ich dotknie. Kinowy ekran niewiele pozostawia wyobraźni – z chirurgiczną precyzją widać, jak krew oraz strzępki mózgu i fragmenty kości czaszki bryzgają dookoła mdlącym wachlarzem. Kierowca, orientując się w sytuacji, zatrzymuje wóz, a agenci Secret Service rzucają się na zastygłą z wyciągniętą przed siebie bronią „Jackie”, jak gdyby faktycznie mogło to przywrócić do życia zastrzelonego „prezydenta”.

Victorii nie interesuje dalsza część tej makabry, nie chce, nie ma siły tego oglądać. W akcie przemieszanej z szokiem rozpaczy podrywa ręce do twarzy… i ku jej najwyższemu zdumieniu nie napotykają one żadnego oporu.

Policyjne kajdanki zniknęły.

Nie dając sobie czasu do namysłu, szarpie za klamkę i wypada z Cadillaca, puszczając się przed siebie morderczym pędem. Po mniej więcej piętnastu jardach następuje ostry spadek terenu i Victoria omal nie skręca sobie karku. Przed runięciem na twarz ratuje ją teatralnie pochylona gałąź drzewa, której chwyta się w ostatniej sekundzie. Wczepiona w nią niby staruszka w swój balkonik, dyszy ciężko, chłonąc wilgotny zapach orosiałej trawy.

W zalegających ciemnościach kontury widzianego krajobrazu jawią się jej oczom jako wycięte z kartonu tandetne dekoracje. Gdzieś z tyłu – bardzo blisko, zbyt blisko – słyszy cichy szmer kroków i krzyk zamiera jej w gardle. Do głosu dochodzi czysty instynkt i Victoria wznawia przerwany bieg, woląc raczej zaryzykować śmiertelny upadek niźli spotkanie z kimś lub czymś czającym się za jej plecami.

Widzę maleńką sylwetkę człowieka – informuje Freddie w chwili, gdy oszalała z przerażenia Victoria wbiega na groteskowy cmentarz. Potyka się o zbyt późno zauważony nagrobek i tym razem – nie mając się czego złapać – ląduje na ziemi z impetem, od którego dzwonią jej zęby, drąc sobie te cholerne rajstopki Alicji i rozkrwawiając kolana.

Niebo po lewej przecina błyskawica, na ułamek sekundy zalewając świat palącą bielą, a zaraz po niej przetacza się grom, od którego trzęsie się ziemia; jest to idealnie zsynchronizowane z linijką, w której Mercury wyznaje, jak bardzo boi się obu tych rzeczy. Victoria wydaje z siebie trwożny skowyt i kuli się mimowolnie. Jeśli wcześniej bawiło ją takie teledyskowe zgranie obrazu z dźwiękiem, to właśnie przestało.

Podnosi się najszybciej, jak potrafi, czując, że nie jest tu sama, że obserwują ją dziesiątki par nieludzkich oczu. Dałaby wiele, aby był to tylko wymysł jej przeciążonego umysłu, lecz nie, nie tym razem. Wrażenie karykaturalności cmentarza, na którym się znalazła, przerysowanie jego elementów, właściwe dla kiepskiej klasy filmów grozy, nie osłabia jej lęku, a przeciwnie, dodatkowo go podsyca.

Bis-mil-lah!

Z ciemności wypryskują porośnięte mchem nadgniłe ręce, łapiąc Victorię za skraj sukienki. Zaraz za nimi pojawia się nadżarta rozkładem twarz ich właściciela – zmarłego ojca Victorii – a ona drąc się jak opętana, rzuca się przed siebie. Wkłada w ten ruch tyle siły, iż jakimś cudem udaje się jej wyswobodzić, lecz kolejny raz upada na zdarte kolana, co skutkuje świetlistą eksplozją bólu. Jej usta wypełnia metaliczny smak krwi i nie od razu rozumie, że przygryzła sobie język. Zerka przez ramię, chcąc sprawdzić, czy

(tatuś)

ten żywy trup nie szykuje się, aby skoczyć na nią z drugiej strony, ale nie dostrzega go. Przepadł, zniknął pośród mroków wilgotnej nocy… zostawiając po sobie oderwane ręce uczepione rąbka jej sukienki. Victoria otwiera usta, zamierzając krzyknąć, lecz nie wydostaje się z nich żaden dźwięk; strach paraliżuje ją i jej struny głosowe, tak iż może tylko bezgłośnie łapać powietrze niczym wyrzucona na brzeg ryba.

Bis-mil-lah!

Pośpiesznie strząsa rozkładające się kończyny, starając się nie słyszeć odrażającego szelestu, z jakim ześlizgują się z materiału… doskonale wiedząc, iż będzie prześladował ją przez resztę życia. Walcząc z powracającymi falowo mdłościami, podrywa się na nogi i puszcza przed siebie chybotliwym krokiem pijaka.

Wtem – niczym majaki największego pomyleńca – z kilku okolicznych grobów wynurzają się kolejne ożywione zwłoki, raźno kuśtykając w jej stronę. To kobiety. Trzy potwornie okaleczone kobiety. Ofiary tego świra, który urzeczywistnia opisane przez Thomasa mordy. Zdradzieckie nogi plączą się pod Victorią i nie wiele brakuje, aby kolejny raz upadła; chyba tylko świadomość tego, co zrobią z nią te istoty, gdy ją dopadną, pozwala jej zachować równowagę. Woli się nie oglądać, woli nie wiedzieć, jak małą ma przewagę… i nagle czuje, jak coś gąbczastego i sztywnego zarazem szarpie ją za włosy, zrywając z nich opaskę.

Nie puścimy cię!

Zipiąc jak człowiek z przestrzelonym płucem, mknie przed siebie właściwie na oślep, spocona, chora z przerażenia. Jakieś czterdzieści, może czterdzieści pięć jardów dalej majaczy niewielka drewniana kapliczka i Victoria postanawia się w niej schronić; zakładając, że drzwi będą otwarte, rzecz jasna. Oczywiście, tam również może się czaić zło – zauważa przytomnie, zmuszając dygoczące nogi do tytanicznego wysiłku – ale wolę zmierzyć się z nieznanym, niż ponieść śmierć z ręki tych pieprzonych zombie.

Bis-mil-lah!

Gdy jest już w połowie odległości, wyrasta przed nią następna zjawa – kobieta, którą pamięta wyłącznie ze starych fotografii – jej matka, czy raczej to, co z niej zostało. Stwór rzuca, się na nią, lecz Victoria odbija ostro w bok i zakrzywione szpony tylko muskają jej ramię, rozorywując skórę w kilku miejscach. Rany pieką, jak gdyby nasypano w nie soli, i Victoria krzywi się przelotnie, myśląc, że i tak wykpiła się tanim kosztem. Jednak ta szczątkowa radość nie trwa zbyt długo.

Na ostatnim odcinku, niemal przed samymi drzwiami kaplicy, jej oczom ukazuje się kolejny z orszaku nieumarłych – okrwawiony mężczyzna, który równie dobrze może być niczym więcej, jak tylko polaną sosem do spaghetti kukłą. Ale nie, to nie żadna kukła. Victoria bez trudu rozpoznaje tożsamość zagradzającej jej drogę istoty i wydaje z siebie przeraźliwy, przepełniony najwyższym cierpieniem ryk.

Chóralny krzyk oszalałych głosów w jej głowie układa się w słowa: HENRY NIE ŻYJE!, i Victoria dziwi się, iż jego natężenie nie rozsadza jej czaszki. Świat próbuje uciec jej spod stóp i przez chwilę chce ulec obezwładniającemu pragnieniu śmierci, chce poddać się tej słabości i dać się pożreć żywcem, tu, pośrodku zbudowanego z jarmarcznych dekoracji cmentarza, gdzie brakuje tylko tej śmiesznej, pozornie strasznej widmowej mgły.

A jednak tego nie robi.

Instynkt przetrwania jest silniejszy, bez trudu pokonuje wytrawiającą jej duszę niemoc, popychając Victorię ku kaplicy, nie pozwalając się zatrzymać nawet na ułamek sekundy. A ona ulega mu, pozwala, żeby stery przejęła najbardziej pierwotna część mózgu.

Przebiegając obok brata wyciągającego ku niej ociekające krwią ręce, wykonuje zgrabny uskok i odwraca głowę, wiedząc, iż jeśli wejrzy w jego martwe oczy, przestąpi próg koszmaru, z którego nie będzie już odwrotu, że wobec tego, co się z nią stanie, agonia będzie ledwie pieszczotą, rozkoszą, o której będzie śnić po kres czasu. Prawym barkiem silnie uderza w drzwi kaplicy – w tej pozycji przypomina atakującego futbolistę – i nie napotkawszy żadnego oporu, wpada do środka z rozmachem tak wielkim, że wyrzuca ją na jakieś pięć stóp w przód. Mruży oczy, zalane blaskiem tysiąca płonących świec. Zdąża jeszcze wyciągnąć przed siebie rozczapierzone dłonie, które przejmują największą część siły uderzenia, lecz nie zatrzymuje się topornie w miejscu, a sunie przed siebie kolejnych parę stóp łagodnym ślizgiem.

Spomiędzy jej zaciśniętych zębów wydostaje się przeciągły syk i ma wrażenie, że tym razem kolana obdarła sobie do kości. Podnosi głowę i po sekundzie, może dwóch – gdy oczu nie razi już ta niespodziewana jasność – widzi, że kaplica wcale nie jest tak mała, jak to się wydawało z zewnątrz. Czary-mary – myśli i omal nie parska śmiechem. Naprzeciw siebie, w równej odległości między ścianami a środkiem pomieszczenia, ciągnie się coś w rodzaju dwóch długich dębowych trybun, na których stoją zakonnice. Jest ich, lekko licząc, setka. Uwagę Victorii przykuwa osobliwy fakt: każda z nich ma identyczną twarz. Identyczną!

Belzebub ma już dla mnie wyznaczonego diabła – śpiewają natchnione chórzystki w habitach i na przekór wypowiadanym słowom oskarżycielsko celują palcami w osłupiałą Victorię. Gdy zaczyna się gitarowa solówka, dębowe trybuny dzielą się na segmenty, wirują wokół własnej osi i odjeżdżają w stronę ścian, niknąc w nieoczekiwanym mroku, zupełnie jakby ktoś manipulował oświetleniem…

…jak w operze.

Snop światła kieruje się w najdalszą część kaplicy i w następnej chwili wyłania się stamtąd smukły wysoki mężczyzna ubrany w elegancki smoking i narzuconą na niego czarną pelerynę z czerwonym podbiciem. Połowę jego twarzy skrywa biała maska, dłonie obciągnięte są skórzanymi rękawiczkami… Jezu, to Upiór w Operze!

Tyle że prawdziwy Upiór nie miał dwóch ran postrzałowych w klatce piersiowej i trzeciej między oczami, ponieważ to…

…Thomas sunie ku Victorii majestatycznie i jakoś tak widmowo, a ona widzi, że to dlatego, iż ma on na nogach łyżwy. Następnie spogląda między swoje ręce i orientuje się, że podłoga wcale nie jest podłogą, lecz taflą lodu. Jak mogła wcześniej tego nie zauważyć?

Istnieje szerokie spektrum rzeczy, których nie jesteś w stanie zauważyć, pisareczko. Jesteś rozmyślnie ślepa. Ślepa na własne życzenie.

Gdy Wilde jest nie dalej niż na odległość ramienia, zdziera z twarzy maskę, nonszalancko odrzucając ją w bok; uderza ona w lód i odbija się parokrotnie, jak gdyby puszczał on kaczki na zamarzniętym jeziorze, w charakterze kamienia używając operowego rekwizytu. Na krótką chwilę jego pociągłą twarz rozświetla promienny uśmiech, ten sam, w którym zakochała się przed laty. Jednakże teraz ten uśmiech… coś z nim jest…

Więc uważasz, że możesz mnie ukamienować i napluć mi w oko? Więc uważasz, że możesz mnie kochać i zostawić mnie na śmierć? – pyta Tom do wtóru z wokalistą Queen i wyciąga ku Victorii rękę, a ona – ofiara miłości, zahipnotyzowany baranek, idący na własną zgubę – ujmuje ją, pozwalając, aby zamknął jej dłoń w swojej. – Och, skarbie, nie możesz mi tego zrobić, skarbie. Muszę się wydostać, muszę się stąd wydostać.

Victoria daje się poderwać z ziemi i niezdarnie kroczy w ślad za mężem, ślizgając się na lodzie. Chwyta go za rękaw, gdy stopy zaczynają się jej rozjeżdżać…

…i ponownie wpada do króliczej nory.

Świat wiruje, wszystko znika.

Tylko muzyka nie cichnie.

Znów kroczy usypaną płatkami kwiatów ścieżką w swojej skromnej, nieco przypominającej tę z teledysku Ultraviolence sukni i wianku na głowie. Ściskając w dłoniach bukiet białych róż, wpatruje się w plecy Thomasa, wyczekując chwili, gdy ten się obróci. I faktycznie, robi on to parę sekund później, a uśmiech gaśnie na ustach Victorii niczym kineskop jednego ze starych telewizorów, zastąpiony przez grymas skrajnego przerażenia.

W ręku Wilde’a spoczywa stary dobry Glock, a ona ma wrażenie, że cały świat kurczy się do rozmiarów czarnego, ślepego oka lufy. Z trudem podnosi wzrok na człowieka, który miał zostać jej mężem, ale się rozmyślił, postanawiając zastrzelić ją przed cholernym ołtarzem, i widzi jego zimny, okrutny uśmiech, od którego przebiegają ją dreszcze. W następnej chwili z lufy wykwitają jasnopomarańczowe jęzory ognia.

Victoria pada na wznak, czując płynne ciepło w okolicach brzucha; bukiet wypada jej z dłoni jak złamana obietnica. Ma jeszcze czas zauważyć, że huk wystrzału spłoszył okoliczne ptaki. To jastrzębie. Czarne jastrzębie. Niebo ciemnieje od ich smolistych skrzydeł. A może to wcale nie skrzydła, lecz…

Nic tak naprawdę się nie liczy.

Nic się tak naprawdę dla mnie nie liczy.

39.

Victoria zbudziła się, cała zlana zimnym potem; wilgotne włosy kleiły się jej do czoła i policzków jak jadowite macki. Usiadła na łóżku, strząsając z siebie lepkie resztki sennej wizji, i wciągnęła powietrze z cichym sykiem. Rzeczywistość docierała do niej falowo, skutecznie zacierając wspomnienia zrodzonych przez umysł koszmarów, na pierwszy plan wysuwając ból zmaltretowanego ciała. Wszystkie zmysły zaczynały pracować na najwyższych obrotach, stopniowo znikało odrętwienie, znikała mgiełka iluzoryczności.

Sypialnia.

Łóżko.

Była w łóżku. Zaraz, czemu właściwie była w łóżku?

Ponieważ twój oprawca w jakimś niedorzecznym geście skruchy cię tutaj przyniósł.

Page powoli pokręciła głową. Jakoś nie chciało się jej wierzyć w miłosierdzie tego chorego sukinsyna. Albo to, albo chciał powiedzieć policji, że zmarłam we śnie, gdyby jednak okazało się, że skatował mnie na amen – skonstatowała kwaśno.

Odrzuciła kołdrę i przekonała się, iż wciąż ma na sobie wymięte, przybrudzone krwią ubranie. Spojrzała na nie krytycznie, po czym poruszając się przesadnie ostrożnie – jakby była porcelanową lalką, którą nawet najdrobniejszy uraz może obrócić w niebyt – zdjęła je i obojętnie cisnęła na podłogę.

Zerknęła w rażące swą dramatyczną pustką miejsce po rozbitym lustrze i przekręciła głowę, nasłuchując. Nie doleciał jej żaden dźwięk – nic nie szurało, nic nie stukało, otulała ją tylko pieszcząca uszy jedwabista cisza. Wyglądało na to, że była w mieszkaniu sama.

Doskonale, idealnie.

Po mniej więcej dziesięciu minutach – wlokących się według jej zaburzonego wewnętrznego zegara paru stuleciach, podczas których ludzkość wyszła ze swoich jaskiń i podbiła przestworza – wstała z łóżka i podreptała do łazienki. Pełna obaw podeszła do lustra nad umywalką, myśląc, że w skali potworności od jednego do dziesięciu prawdopodobnie wygląda na jakieś minus pięćdziesiąt. Złapała się na tym, iż wolałaby zobaczyć ten przedziwny, kompletnie niezrozumiały

Lisa Johnson poszła do piekła,

Megan Rivers poszła do piekła,

Ty będziesz następna.

napis niż Swoje Nowe Gorsze Ja Sponsorowane Przez Pięści Thomasa, dobrze wiedząc, iż ukazywał się on dopiero po otwarciu szafki z lekami. „Ukazywał się”, Jezu, to dobre dla kogoś, kto na poważnie zastanawia się, czy aby nie został opętany.

Twój mąż najwyraźniej został. Może ty również?

Po zerknięciu na własne odbicie odczuła coś na kształt posępnej ulgi. Jej twarz wyglądała całkiem znośnie; makijaż powinien zakryć zadrapany policzek, gorzej z guzem na czole. Najgorszym problemem była jednak lewa ręka; opuchnięta, z rozkwitającym na niej sińcem bolała jak cholera. Victoria spróbowała zgiąć palce i okazało się, że nie da rady tego zrobić, nie całkowicie. Rwanie w podbrzuszu również nie wróżyło niczego dobrego, na szczęście krew już nie leciała.

- Pieprzyć to – powiedziała, sięgając po aspirynę; kilka pastylek powinno czasowo załatwić sprawę.

Ręka, brzuch, to były niedostrzegalne dla przeciętnego obserwatora detale, rzeczy mające drugorzędne znaczenie. Wiadomo, że obrażenia twarzy były tym, co w pierwszej kolejności przyciągało niezdrowe zainteresowanie gapiów, a ona musiała odbyć pewną dłuższą podróż i rety, jak miło, że nie była zmuszona odbywać jej w papierowej torbie na głowie.

Wiedząc, że czas nie działa na jej korzyść, postanowiła się streszczać.

Najpierw prysznic, potem pakowanie, wreszcie au revoir, Nowy Jorku.

Odkręciła wodę – tak absurdalnie gorącą, jak gdyby chciała za jej pomocą stopić sobie skórę – i weszła pod jej strumień. Różowe strugi spływały z jej posiniaczonego ciała, zmywając krew, a ona zaczynała się czuć coraz lepiej.

Gdy wychodziła spod prysznica, układając w głowie plan na Szczęśliwą Resztę Wieczności Bez Thomasa, poślizgnęła się i niewiele brakowało, aby rymnęła głową w kafelki, roztrzaskując czaszkę, kończąc tym samym swoje smutne życie.

Tyle by jej z tej wieczności zostało.

Ubierając się, przeanalizowała tę krótką listę prawników, jaką miała w głowie, zastanawiając się, który będzie najlepszy. Stevens? McCarthy? Tak, Stevens, chyba on. Zresztą nieważne, zajmie się tym po powrocie do domu. Do prawdziwego domu. Ten krzykliwy penthouse nie zasługiwał na tak szumne miano.

Pakowanie nie zajęło jej więcej niż parę minut. Wrzuciła do walizki te nieliczne rzeczy, które ze sobą przywiozła, i już. Tyle. Przyjechała tu na próbę, jak powiedziała mężowi, i ta próba właśnie dobiegła końca.

Wiedziała, że nie wróci.

Nigdy.

Nie po tym, co jej zrobił.

Informacja o ciasteczkach

W celu optymalizacji treści oraz zapewnienia bezpieczeństwa, strona wykorzystuje pliki cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień przeglądarki będą one zapisane w pamięci urządzenia.